Gość |
Wysłany: Pon 14:23, 29 Sty 2007 Temat postu: Ku opactwu. |
|
Rzeczywiście miał rację do świątyni było niedaleko.
- Tortenie jesteś naszym przewodnikiem. Skocz no w las po prawej stronie drogi i zobacz co to za dym tak nagle sie tam rozprzestrzenił.
"Dym w zimie" - to podejrzane . "Skąd on się u licha tu wziął" - pomyślał Lerhom.
- Ty zaś Dertornie zaproś naszych elfickich przyjaciół bliżej, rozpal ogień z suchych gałęzi, które wzięliśmy i spróbuj ich rozpytać o parę rzeczy, w końcu najlepiej znasz języki ludów peldorańskich.
- W każdej chwili bądźcie gotowi do dalszej dorgi. Broń trzymajcie w pogotowiu. - rozkazał Lerhom.
Torten długo sie niezastanawiając zeskoczył z konia, zdjął z pleców krótki łuk refleksyjny i skoczył w las. Śnieg przestał padać. Tymczasem wszyscy zeszli na ziemię, Adenhor, doświadczony strażnik książęcy z Herntholem - młodym rekrutem z Galdornu na południu wbili w ziemię drewniane paliki i przywiązali do nich konie. Dertorn rozpalił ognisko. Elfowie podeszli do ognia, twarze mieli pobladłe Wszystko działo się na środku drogi, bo dowódca zabronił pozostałym wchodzić do lasu. Łuna zaczęła sie powiększać, stawać coraz bardziej krwawa, gęsta, Lerhom spoglądał na nią. Twarz miał wykrzywioną jak dziecko, które babcia straszy ludowymi opowieściami grozy, bo te wciąż nie chce zasnąć.
Dertorn zaczął dialog z najwyższym, ciemonwłosym elfem, któy wyglądal na przywódcę, chociaż i tak na jego podartej skórzanej narzucie widniały plamy krwi. Twarz miał wykrzywiona grymasem bólu. Podtrzymywało go dwóch kompanów.
- Skąd jedziecie nasi ciemni przyjaciele? Co się stało? Właśnie zmierzaliśmy do króla Melruna na płaskowyżu, z poselstwem od naszego księcia Lartena z Listerpuff. Jestem Dertorn, a ty jak się zwiesz?
- Ja jestem Dinlom - "Milczące Echo" w naszej mowie. Kelkir - przywódca naszej wyprawy nie żyje. Przejąłem dowództwo. Płaskowyż w chaosie! Ratujcie nasz lud! Miasta się bronią! Cesarz pomoże, musi...
Dinlom padł zmęczony na ziemię. Owinięta dookoła jego nogi szmata zsunęła się, ukazując okropną ranę. Wszystkim ukazała się krew, ropa i kość. Widać rana zadana okropnym narzędziem, a kość była strzaskana. Troje elfów natychmiast podskoczyło do wodza, ułożyli go na drewnianych noszach na śniegu, na drodze.
- Panie nie męczcie go - rzekł jeden z tych, którzy układali Dinloma.
- Zbyt wiele boleści. Orkowie, przebrzydli, źli, zapłacą. Wyszli tysiącami, przekroczyli granicę Duriandu i Peldoranu. Po lodzie, w ciemnościach nocy przeszli Brithduinę. Przygraniczne miasteczka i wioski zmietli z powierzchni ziemi. Taką przynajmniej informacją otrzymaliśmy trzy dni drogi temu od posła ze stolicy, który ją opuścił. Ten nasz mężny druh przedarł sie przez oblężenie. Nie żyje, dwie orcze strzały... jedna zabójcza utkwiła w szyi. Zdążył przekazac informację. Szedliśmy po pomoc do cesarza, do księcia Lartena. Okazało się, że stare tunele pod górami Ered Namerith nie są puste o nie! Gdy doszliśmy do podgórskich kotlin okazało się, że są opanowane przez orków. Przeszliśmy przez góry z ogromnymi stratami. Z trzydziestu ludzi zostało nas pięcioro.
- Orkowie w Ered Namereth, skąd? - krzyknął zdziwiony Lerhom, który znał trochę wspólny język peldorański. A rozejm? Które krainy zdobyte?
- Ci orkowie z Ered Namereth to właściwie nie są orkowie. Niepodobni do naszych wrogów z pólnocnego - wschodu. Są więksi, jak skrzyżownaie orka z górskim trolem. Nowe diabelstwo wychodowane przez orkowych kapłanów. To ta łuna, jakaś klątwa. Epicentrum jest gdzieś koło opactwa. Jakieś czary. Orkowie, którzy najechali północ są "normali", jeśli tak mogę rzec. Król orków Gur Ulok, który podpisał dwa lata temu przymierze został zamordowany. Jakiś przewrót w królestwie Duriandu. Uciekajcie, ghash - ogień nadchodzi do doliny.
- A więc znów wojna.- rzekł Lerhom.
Po prawej stronie drogi cos zaszeleściło. Ze śnieżnej gęstwiny wypadł Torten. Był biały od śniegu, brudny od wilgotnej kory drzew i leżącej pod śniegiem ściółki.
- Nie uwierzycie co widziałem! Jakieś cholerstwo. Tutaj, dwieście mil na południe od orczych królestw Duriandu orkowie! Pfe, ale co za orkowie! Milę na prawo w las, od nas widziałem obozowisko. Jest tam około pięćdziesięciu zielonych przyjaciół. Tańczą dookoła kilku ognisk i palą kadzidła. Są tam dwaj kapłani w czerwono - fioletowych szatach. Wzniecają ognie na śniegu, z niczego. Takie rzeczy słyszałem tylko w legendach opowiadanych w karczmie w stolicy, przez obłąkanych pastuchów z gór.
- No dobrze. Trzeba coś postanowić. Ja muszę się dostać do opactwa. Może Emelern jeszcze żyje. W każdym razie jest kapłanem Rui. Zna swoje mury jak nikt inny. Potrafi sie ukryć. Jadę tam. Nie mogę od reszty żądać takiego ryzyka. Kto chce może wracać. Weżcie ze soba elfy. Muszą stanąć przed cesarzem Hageltornem i księciem Lartenem. Są świadkami. Weżcie po jednym na konia.
- Ja idę z tobą panie. - rzekł elf, który wcześniej rozmawiał z Lerhomem.
Zwę się Ereglin -"Błyszczący Cierń". Mogę się przydać.
Ja również kapitanie Lerhomie. - zawtórował elfowi Torten.
- I ja.- rzekł Adenhor.
Dobrze reszta ma jak najszybciej wracać. Gaście ogień skoro orkowie są o milę od nas. Ruszajcie. Nie palcie ogni, jedźcie szybko, ale uważajcie na rannego. Słuchajcie we wszystkim Dertorna. Nie wracajcie w to przeklęte miejsce, chyba z armią cesarską. My zaś zbadamy sekrety gór i spróbujemy dostać się do opactwa.
Żołnierze zaczęli się zbierać. Szybko ugaszono ogień. Nosze z Dinlomem zawieszono między końmi Hernthola i Gertelna. Opcz tego trzej jeźdzcy wzięli na grzbiet koński po jednym elfie, a na jednym koniu siedzieli dwaj żołnierze cesarscy - Ludril i Frogo, gdyz jednego konia przeznaczono dlaEreglina. Elfy i Frogo musieli siedzieć na oklep.
Po dwudziestu minutach wszystko ucichło. Orszak odjechał, a na drodze pozostały cztery postacie: Lerhom, Ereglin, Torten i Adenhor, siedzący na koniach. Powoli i pocichu zaczęli jechać stępa w stronę łuny na horyzoncie. Góry stawały sie coraz większe, zaczął wiać lekki wiatr. |
|
Krol |
Wysłany: Nie 15:18, 21 Sty 2007 Temat postu: |
|
Śnieg wciskał się za skórzane kołnierze wojów, podrażniając skórę, przepełniając wilgocią i nieznośnym chłodem. Ostre igiełki lodu irytowały dowódcę konnego orszaku pana Lerhoma Dagengofa - kapitana straży książęcej z Listerpuff. Choć konni wyruszyli z miasta dwa dni temu to zajechali już dosyć daleko. Zmierzali ku przełęczy Gulrunda - najwyższego szczytu gór Ered Namerth, ciągnących się na granicy Księstwa Altordańskiego i krain Peldoranu - suchego płaskowyżu, zamieszkiwanego przez dzikie szczepy ciemnych elfów. Po drodze kapitan Lerhom zamierzał jeszcze odwiedzić klasztor u podnóża gór Namerth, w którym miał do załatwienia pewną sprawę z opatem Emelernem, kapłanem bogini Rui. Jezdnych w orszaku było dwudziestu. Zbroje mieli lekkie, za to narzucili na nie grube futra niedźwiedzie, które jednak nie chroniły przed płatkami śniegu wciskającymi się za kołnierze. Ranek był blady, niebo mleczne od śnieżnych chmur, które zatrzymywały się na granicy widocznych na horyzoncie gór, aby zrosić ziemię białym puchem, uśpić jadących wśród białego szleństwa śnieżycy.
Nagle Torten - zwiadowca jadący na przedzie kolumny unióśł lewą rękę w górę i krzyknął: "Widzę pięciu pieszych elfickich wojowników, idą w naszym kierunku."
-"Na wszelki wypadek przygotujcie łuki." - zakomenderował Lerhom. |
|